Sumatra! Indonezja część 1
Indonezja! Kraj niezwykle różnorodny, multikulturowy, wielowyznaniowy. Położony na ponad 18tu tysiącach wysp, gdzie ludzie porozumiewają się w blisko 360 różnych językach…! Na szczęście, dzięki Instagramowi i influencerom nie musimy tego wszystkiego wiedzieć, bo wystarczy, że pojedziemy na BALI, no i może zahaczymy o parę okolicznych wysepek, a resztę Indonezji możemy sobie podarować… Otóż NIE! Życia by człowiekowi nie starczyło na dogłębne wyeksplorowanie tegoż wyspiarskiego państwa. Choć trzeba przyznać, że Bali ma swój niepowtarzalny urok, smak i ZAPACH, ale do tego jeszcze dojdziemy. Tymczasem zapraszamy Was serdecznie do Indonezji, jaką MY zobaczyliśmy i zapamiętaliśmy. Po skandalicznie długiej przerwie w pisaniu!
Ostatni kraj lądem
Jak dobrze pamiętacie, a jeśli nie pamiętacie wystarczy, że spojrzycie na mapkę, Malezja była ostatnim krajem na naszej trasie, do którego dotarliśmy dosłownie na kołach. Przetransportowanie motocykla dalej, do Indonezji, wymagało już przerzucenia go przez szerokie wody. Można to było zrobić na dwa sposoby: drogą powietrzną, na Indonezyjskie Borneo lub morską, na Sumatrę. My, po rozważeniu wszystkich za i przeciw obu tych rozwiązań, zdecydowaliśmy się na łódź, która miała zabrać nas do małego sumatrzańskiego miasteczka Tanjung Balai . Czy był to dobry wybór? Cóż, na tamten moment, wydawało nam się, że jedyny słuszny. Całkowicie szczerze musimy jednak przyznać, że ta przeprawa była wyjątkowo trudna. I nie ze względu na “błahostki”, z którymi człowiek po prostu godzi się po pewnym czasie spędzonym w Azji, jak np. fakt, że łódź była pasażerska, a nasze motocykle musieliśmy przymocować na jej, obłym w kształcie, dachu. Czy też to, że przez 7 godzin rejsu w najlepsze trwało azjatyckie karaoke, w którym każdy mógł wziąć udział, a chętnych, uwierzcie, nie brakowało. To były irytujące, ale małe rzeczy. Tym, co zmęczyło nas najbardziej, był poziom cwaniactwa, z jakim przyszło nam się zmierzyć.
Fenomen Sumatry
Żeby zrozumieć trudność, ale i fenomen takich przepraw, trzeba sobie uświadomić, że sytuacje, w których motocyklista podróżnik chce się przeprawić łodzią na Sumatrę należą do rzadkich, acz stale powtarzających się. Jak to zatem w Azji bywa, gdy na coś nie ma dokładnych procedur, wszyscy robią tak, jak im się wydaje, a w Port Klang, czyli największym porcie w Malezji, dodatkowo w grę wchodzi ogromnej skali korupcja. Twoim kontaktem jest więc Agent- cwaniak nr 1, który wygryzł konkurencję. Agent wie, że jesteś zdeterminowany, a on jest Twoją jedyną szansą na przeprawę. Agent ma znajomości w Porcie, którym musi płacić, by interes szedł gładko. Dlatego też cena dla Ciebie dynamicznie się zmienia, choć trafniej byłoby napisać, że po prostu dynamicznie rośnie. Agent powie Ci wszystko, co chcesz usłyszeć, chyba że zadajesz zbyt dużo pytań. Wtedy po prostu przestanie się odzywać i poczeka na mniej dociekliwego Klienta, a taki się w końcu zjawi. Dlatego grasz w tę grę, zaciskasz zęby i choć wszystko w Tobie krzyczy, to spokojnie odpowiadasz „ok, no problem”.
Stopy i koła na Sumatrzańskiej ziemi
Gdy nasze motocykle zostały sprowadzone po podstawionych w pośpiechu schodach, z dachu pasażerskiej łodzi, na wąski portowy pomost w Tanjung Balai…
I gdy wjechaliśmy do biura imigracyjnego ustawiając się z naszymi motocyklami w kolejce pieszych…
I gdy wreszcie dotarłszy do urzędnika okazało się, że na tej granicy nie możemy ubiegać się o wizę turystyczną, tylko możemy wjechać na jednorazowy 30 dniowy permit bez możliwości przedłużenia…
I gdy załamani faktem nie zrobienia wystarczającego rozeznania w sprawie wizy, tylko zaufania w tej kwestii Agentowi Cwaniakowi, oficjalnie postawiliśmy nasze stopy i koła na Sumatrzańskiej ziemi…
Rozejrzeliśmy się dookoła na otaczający nas krajobraz miejski, a cała buzująca w nas mieszanina emocji zmieściła się w jednym zdaniu, które wypowiedziałam przez interkom.
„Jarząbek. Tu jest jak w Indiach…”
Z nadzieją na lepsze jutro
Pierwszy dzień na Sumatrze nie zaliczyłabym do najszczęśliwszych. Do hotelu dotarliśmy po zmroku. Cudem cali i zdrowi, bo ruch po drodze był tragiczny. Nastrój miałam paskudny. Bardzo boleśnie przygniótł mnie triumf rzeczywistości nad oczekiwaniami. Nie wiem, czemu wyobrażałam sobie, że Indonezja będzie rajem na ziemi. Etapem wielkiego odpoczynku, cieszenia się pięknem, chwilą oddechu. Chyba i ja dałam się złapać na instagramową „rzeczywistość”. Na szczęście, nie trzeba mieć dyplomu z psychologii, żeby wiedzieć, że nic tak nie poprawia humoru na koniec ciężkiego dnia pełnego wyzwań i niepowodzeń, jak…. jedzenie i zimny browar. Pocieszyliśmy się trochę nawzajem i z nadzieją na lepsze jutro poszliśmy spać.
Bez planu
Tyle naszej energii pochłonęła operacja przedostania się do Indonezji, że nie starczyło jej na przygotowanie szczegółowego planu na to, gdzie pojechać i co zobaczyć. Mieliśmy jednak kilka rekomendacji od znajomego Malezyjczyka*, więc na pierwszy ogień obraliśmy kierunek na Bukit Lawang. Na to jak tragiczna i jak męcząca była to droga spuszczę zasłonę milczenia. Wystarczy powiedzieć, że na Sumatrze nie ma zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o trasy, a nasza prowadziła przez stolicę- Medan. Nie jest to też oblegany turystycznie region, więc mamy tu iście indyjskie poczucie porządku i estetyki w hotelach plus skandaliczne podejście do ruchu drogowego. Słowem, katastrofa… Do Bukit Lawang dotarliśmy ponownie po zmierzchu, tym razem jednak doszedł do tego deszcz. I to taki deszcz, jakby ktoś polewał nas wodą z wiadra. Humory znów nie dopisywały, nadzieja na lepsze jutro dnia poprzedniego okazała się płonna.
*taki znajomy, że poznaliśmy się na granicy Tajsko- Malezyjskiej, kiedy wracał do kraju z rodzinnych wakacji. Potem okazało się, że jest członkiem Malezyjskiego klubu motocyklowego BMW i spotkaliśmy go przez przypadek po raz drugi w Kuala Lumpur. Niepisana podróżnicza zasada brzmi, że jeśli w podróży spotkasz kogoś 2 razy, to już jesteście dobrymi kumplami, spotkasz kogoś 3 razy, jesteście prawie, jak rodzina.
Chwile zwątpienia
Postanowiliśmy zostać w Bukit Lawang na parę dni. Potrzebowaliśmy odpoczynku. Może dla niektórych brzmi to dość niedorzecznie: odpoczywać po zaledwie dwóch dniach jazdy, ale wierzcie mi morale były naprawdę niskie. O głowę też trzeba w takiej podróży dbać, a po blisko roku intensywnego zwiedzania świata, człowieka dopadają wątpliwości i można łatwo zgubić poczucie sensu. Czemu to robię, po co się dalej tak męczę, przecież dookoła nawet nie jest ŁADNIE! Ba! Jest mokro, brudno, ludzie wyrzucają śmieci z jadących aut, a jedzenie w najlepszym wypadku jest takie sobie. Tak. Krótka przerwa nie była tylko wskazana. Była koniecznością.
Spacer i uśmiechnięty Jegomość
Gdy nieco się rozpogodziło postanowiliśmy wyjść na spacer. Bukit Lawang w języku malajskim oznacza „Drzwi do dżungli”. I faktycznie, dżungla dookoła jest imponująca. Samo miasteczko znane jest z mieszczącego się nieopodal Centrum Rehabilitacji Orangutanów. W okolicy żyje około 5000 osobników! Jest też wiele biur, które za opłatą organizują trekkingi po okolicznych lasach, w miejsca, gdzie jest największe prawdopodobieństwo spotkania sumatrzańskiego naczelnego ssaka z rodziny człowiekowatych. Nie mieliśmy jednak ochoty na takie atrakcje. Wystarczyło nam, jeśli znajdziemy miłe miejsce na kawkę. I znaleźliśmy. Kawa była wyborna, widok z kawiarni umiejscowionej w sercu dżungli nieziemski, a i orangutany skakały w oddali po drzewach. Było coraz lepiej.
Gdy w doskonałych nastrojach wracaliśmy do naszej noclegowej bazy dość krętą i wyboistą drogą zobaczyliśmy, że z przeciwnego kierunku nadjeżdża w naszą stronę szeroko uśmiechnięty Jegomość na bardzo dziwnym sprzęcie. Odpowiedzieliśmy mu uśmiechem, a ten zatrzymał się przy nas i wesoło całkiem niezłym angielskim zagadał:
-HEY! Do you like my bike? I made it from garbage! (Cześć! Podoba Wam się mój motocykl? Zrobiłem go ze śmieci!)
-NO JASNE, że nam się podoba! Imponujące, opowiadaj o nim! – Odpowiedzieliśmy.
Bushman z Kalimantan
I tak zaczęła się jedna z ciekawszych znajomości, jakie zawarliśmy w trakcie wyprawy. Nasz nowy znajomy Ipul był bushman’em z Kalimantan, czyli indonezyjskiej części Borneo (Borneo, dla tych z Was, którzy może nie są zbyt zaznajomieni z tamtym regionem, podzielone jest między trzy państwa: Indonezję, Malezję oraz Brunei). Zawodowo, jeśli można to tak nazwać, był specjalistą od… węży. Nie było to jednak, jak sam przyznał, niczym niezwykłym. Dla kogoś kto urodził się i wychował w dżungli wiedza na temat tego, co potencjalnie może Cię zabić, jest traktowana raczej, jako ta podstawowa. Punktem zwrotnym w jego karierze był angaż na przewodnika wyprawy filmowej przez niemieckich dokumentalistów, którzy przybyli na Borneo kręcić dokument właśnie o wężach. Niemcy wracali, filmy były kręcone, a Ipul nauczył się angielskiego w stopniu pozwalającym mu na swobodną komunikację. Niestety, jak to mawiają “wszystko, co dobre szybko się kończy”, a jeśli Twoim zajęciem jest wyszukiwanie Niemcom najbardziej jadowitych gatunków węży, to “dobre” może skończyć się nawet bardzo szybko. Tak też było i w tym przypadku. Podczas jednej z wypraw miał miejsce wypadek. Ipula w rękę ukąsiła…kobra królewska. Ledwo uszedł z życiem, ledwo uratowali mu rękę, a on w konsekwencji zdecydował porzucić intratne zajęcie na rzecz nieco spokojniejszego, ale przynajmniej, żywota, tym razem w Sumatrzańskiej Dżungli, gdzie spotkaliśmy go my.
Niezwykła maszyna
Przejdźmy teraz do jego motocykla. Toż to przecież motocykl przykuł naszą uwagę, jako pierwszy! Maszyna, którą stworzył Ipul z rzeczy, które znalazł na śmietniku naprawdę robiła wrażenie. Żeby jak najlepiej Wam to zobrazować wyobraźcie sobie, że widzicie motocykl stojący w pewnym dystansie od Was. Odległość nie jest duża, powiedzmy jakieś 20 metrów. W lekko przymrużone oczy rzucają Wam się niebieskie handabry (czyli osłony dłoni montowane przy kierownicy), widzicie solidne kufry boczne… Zdziwieni myślicie sobie “Czy to możliwe, żeby to był motocykl turystyczny?”. Naprawdę wielkie było nasze zaskoczenie! Jeden kufer wykonany został ze starego piekarnika, drugi z porzuconej metalowej skrzyni, światła Ipul znalazł na wysypisku, korek od baku na paliwo był zwykłym korkiem po gazowanym napoju… Ipula odwiedziliśmy jeszcze parę razy, ostatni raz przy okazji naszego wyjazdu, by zrobić sobie wspólne pamiątkowe zdjęcie. Trzech motocyklistów, trzech pasjonatów, trzy wdzięczne maszyny! Głowa odpoczęła, możemy jechać dalej. Kierunek- PÓŁNOC!
Na fali entuzjazmu
Po spotkaniu z Ipulem, które nastroiło nas bardzo pozytywnie, na fali entuzjazmu postanowiliśmy wyruszyć na północ! Aż do Banda Acech, czyli daleko, dalekooo na sam koniec wyspy, gdzie mielibyśmy zrobić w tył zwrot! i wybrzeżem dojechać na jej południowy kraniec. Cóż, po pierwszym dniu jazdy na północ zrewidowaliśmy nasze plany. W końcu tylko krowa nie zmienia zdania. Czy na drodze toczyła się walka o przetrwanie? Tak. Czy, przy tym, nawierzchnia była dziurawa jak szwajcarski ser? Tak. Czy pokonanie 100 km zmęczyło nas, jak przejechanie 400tu? Tak. A czy przynajmniej nie padało?! NIE. Zgodnie uznaliśmy, że w takim tempie tydzień, jeśli nie więcej, zajmie nam dojechanie na północ, powrót na dół wyspy- dwa razy dłużej. A to dopiero pierwsza wyspa! Jak mamy zwiedzić inne, skoro wystrzelamy się z energii, pieniędzy, czasu! (przypominam, że mieliśmy wbity w paszporty, tylko 30 dniowy pobyt) i entuzjazmu już na pierwszej odwiedzonej? Decyzja zapadła, jedziemy na południe, w kierunku promu na Jawę. Po drodze zahaczymy o Jezioro Toba i wstąpimy na pizzę do pizzerii, którą polecił nam “ziomek z Internetu”. Jak postanowili, tak zrobili. Następnego dnia powitał nas piękny krajobraz Jeziora Toba.
Jezioro Toba
Jezioro Toba to jezioro kalderowe, czyli takie, które powstaje w kalderze- wielkim zgłębieniu w szczytowej części wulkanu powstającym po jego eksplozji. Wybuch superwulkanu, jakim był Toba miał miejsce jakieś 75 tysiecy lat temu. Był tak potężny, że spowodował zmiany klimatyczne na całej kuli ziemskiej. Pył wulkaniczny unosił się w atmosferze przez około 1800 lat! Wywołał on tzw. zimę wulkaniczną, bo ograniczał docieranie promieni słonecznych do powierzchni Ziemi. Istnieją hipotezy, że zmiany te miały decydujący wpływ na rozwój człowieka, jako gatunku. To największe tego typu jezioro na świecie. I z nieukrywaną dumą mam zaszczyt napisać, że my- Marta i Łukasz Jastrząb, robiliśmy w nim pranie.
Pizza Andaliman
Jak wspomniałam wcześniej, dostaliśmy od “ziomka z Internetu” cynk, że w okolicy Jeziora Toba jest miejsce z dobrą pizzą, które prowadzi dobry człowiek. Owo miejsce nosi nazwę pizza Pizza Andaliman i mieści się w miasteczku Belige. Nie puszczamy takich polecajek w niepamięć, nie nazywalibyśmy się Jastrząb, gdybyśmy obojętnie przejeżdżali obok smacznej pizzy. Niestety, gdy podjechaliśmy okazało się, że jest… zamknięte 🙁 Co za pech! Staliśmy chwilę namyślając się co zrobić, gdy podszedł do nas pewien lokalny koleżka i zagadał po angielsku. Rozpoczęliśmy uprzejmą wymianę zdań zasadniczo odpowiadając na typowy zestaw pytań “skąd jesteście?” ,”Aż z Polski na motocyklach?”, “W czymś może mogę Wam pomóc?”. I w zasadzie potrzebowaliśmy pomocy. Od jakiegoś czasu na Sumatrze nie mogliśmy poradzić sobie z zakupem odpowiedniej lokalnej karty sim. A to nie działała, a to nie mogliśmy dogadać się w sprawie ceny i machaliśmy na zakup ręką. Akurat po przeciwnej stronie ulicy siedziała dziewczyna, która na stoliku miała rozłożone karty sim na sprzedaż, poprosiliśmy więc naszego nowego znajomego o pomoc. Po udanej transakcji, gdy już mieliśmy się żegnać i jechać dalej nasz kolega powiedział:
-Słuchajcie, a nie chcielibyście może zostać tu na noc? Prowadzę pizzerię i niedługo otwieramy. Możecie zatrzymać się u mnie, jesteście mile widziani!
-Co?! To Ty jesteś Sebastian?
-Tak! Skąd wiecie?!
-Bo właśnie do Ciebie tu przyjechaliśmy!
I jeśli nie o to chodzi w podróżowaniu, to ja już nie wiem o co 🙂
Kolejne dni
Przez kolejne dni jechaliśmy spokojnym tempem w dół wyspy, zmierzając w kierunku portu, skąd mieliśmy wyruszyć promem na Jawę. Był to czas wzlotów i upadków, bardziej psychicznych, bo spektakularnych gleb z motocyklem w roli głównej nie było. Kłamstwem byłoby, gdybym napisała, że nie opuszczała nas przez ten czas pogoda ducha, krajobraz non stop zachwycał, a ruch uliczny się poprawił. Nie. Sumatra była dla nas sporą szkołą życia. Wiele tematów w głowie musieliśmy przepracować, wiele razy siadaliśmy na krawężniku podłamani. Czy na Jawie będzie lepiej? 🙂 O tym już w następnym poście!
Ale udostępnicie kolejny post jeszcze w 2021 roku?
Proooooszę! 🙂