ŁADOWANIE

Tadżykistan- Wielkie WOW

DreamCatchersJourney

Tadżykistan- Wielkie WOW

Na dobry początek złe wieści

Nasza przygoda z Tadżykistanem zaczęła się od złych wieści. Jeszcze w Uzbekistanie, dzień przed przekraczaniem granicy, w naszym hostelu usłyszeliśmy, wtedy jeszcze, o wypadku 4 rowerzystów w Tadżykistanie, którzy zostali potrąceni przez samochód. W ciągu następnych dni na jaw wychodziły nowe fakty. Potem ukazał się w Internecie filmik ze zdarzenia i nie ulegało już wątpliwości, że nie był to wypadek, a z premedytacją przeprowadzony atak. Jeśli czytają to rowerzyści czy motocykliści, którzy mieli szansę odwiedzić Tadżykistan to doskonale wiecie, że spotyka się tam tylu pasjonatów jednośladów, w hostelach jest wręcz tłoczno. Mieliśmy więc szansę porozmawiać na ten temat z wieloma osobami. Wszystkich mocno dotknęła ta sytuacja, w tym również Tadżyków. Niejednokrotnie przepraszali nas za to, co się wydarzyło, choć oczywiście nie mieli z tym nic wspólnego. Słyszeliśmy o ludziach, którzy zdecydowali się przez tę sytuację opuścić Tadżykistan, poznaliśmy takich, którzy postanowili zrezygnować z przejazdu Pamir Highway i takich którzy zdecydowali, że najlepiej będzie jechać dużą grupą. Jeśli chodzi o nas to, przez większość czasu, jaki spędziliśmy w tym kraju nieformalnie wpadliśmy do ostatniej grupy, nie dlatego, żebyśmy to planowali, po prostu trasy wszystkich motocyklowych podróżników są naprawdę podobne, często wręcz takie same. Wspólna jazda wychodzi więc bardzo naturalnie. Dobra, tyle tytułem wstępu, zapraszam Was do Tadżykistanu, naszymi oczami.

Siedem jezior

Z granicy od razu ruszyliśmy do krainy zwanej „Siedem jezior”. Jak sama nazwa wskazuje charakteryzuje się ona tym, że jadąc droga, notabene szutrową, mija się po kolei siedem jezior. Musimy się przyznać, że tak naprawdę widzieliśmy jedynie sześć z nich, bo nad szóstym znaleźliśmy takie miejsce na kemping, że na siódme jezioro zabrakło nam motywacji. Było NAJPIĘKNIEJ. Jedno jest pewne, żaden pierwszy dzień w nowym kraju nie skończył się dotąd tak dobrze!

Przełęcz Anzob

Pewnego dnia mieliśmy jechać sobie spokojnie do Duszanbe spotkać się ze znajomymi, kiedy pilot naszej wycieczki przez przypadek źle skręcił. Wjechaliśmy więc na zamkniętą oficjalnie dla ruchu drogę przez przełęcz Anzob zamiast przez tunel biegnący pod tą przełęczą. Jak mylić się, to tylko w takim stylu, bo po raz kolejny było… NAJPIĘKNIEJ. Dla jednośladów do zrobienia, terenówkami raczej się nie da, ale jestem ostatnią osobą, żeby mówić, że czegoś się nie da, w końcu jadę na ponad roczną wyprawę z Polski do Nowej Zelandii.

Pamir Highway

W Duszanbe zaliczyliśmy kolację z kilkunastoma motocyklistami, wymieniliśmy się kontaktami i co za zaskoczenie!, ponad połowę z nich spotkaliśmy na drodze do Kalaikhum, czyli miasteczka, które dla każdego było przystankiem na drodze do słynnego Pamir Highway. I w sumie bardzo dobrze się stało, że spotkaliśmy innych motocyklistów, bo byśmy mieli mały kłopot. 20 km przed wspomnianym miasteczkiem Jastrząbek złapał gumę, trzecią w swojej karierze, więc zapasowa dętka naprawiana była już co najmniej 2 razy i niestety okazało się, że jedna łatka przepuszcza powietrze. Na szczęście kolega poratował nas dętką i wspólnie w miarę szybko uporaliśmy się z tym problemem. Niestety nie na tyle szybko, żeby nie zastała nas noc, zjeżdżaliśmy więc z przełęczy po ciemku. Nie polecam.

I na koniec Dolina Bartang

Zdradzę Wam pewien sekret, bo to może wydawać się nieoczywiste. W końcu tyle zdjęć z dróg szutrowych czy gór wrzucamy, a na większości uśmiechnięci jesteśmy od ucha do ucha. To nie jest tak, że ja przyjmuję każdy pomysł trasy rodem ze strony dangerousroads.org z wielkim entuzjazmem. Wręcz przeciwnie, w większości przypadków ja tego nie chcę robić. I nie dlatego, że nie potrafię, bo potrafię. Ja po prostu bardzo się boję, bo za każdy błąd się płaci, a w wielu miejscach, np. na przełęczy Anzob, cena potrafi być wysoka, jeśli nie najwyższa. A ja ryzyka przesadnego nie lubię, szanuję jednak fakt, że to też wyprawa mojego małżonka, który takie trasy uwielbia, dlatego można powiedzieć, że przez 60-70% czasu na tej wyprawie znajduję się poza swoją strefą komfortu. Do takich miejsc należy też tytułowa dolina Bartang. Możecie się więc łatwo domyślić, że z początku nie chciałam tam jechać. Jest tyle alternatywnych i łatwiejszych niż Bartang tras w Tadżykistanie. Jastrząbek moją decyzję uszanował, bo wiedział, że ostatnie kilka dni były dla mnie ciężkie. Nie przestawał jednak o Bartangu wspominać, zgadał się też z ludźmi z terenówki, którą spotkaliśmy po drodze do miasteczka Chorog, a potem rzucił mi niezobowiązująco, niby w ramach ciekawostki “o, wyobraź sobie, że oni właśnie wracają z Bartangu i mówią, że nie było trudno”. No i na koniec najlepsze. Po drodze do Chorog jest mieścina Rushan, z której wjeżdża się do doliny Bartang. Więc niby ustalone, że nie jedziemy, a tu słyszę nagle w słuchawkach interkomu takie oto zdanie: “Dobrze Matusiu, dojedziemy do Ruszan to ostatecznie zadecydujemy”. Także sami widzicie, że to nawet nie był przekaz podprogowy.

Dojechaliśmy do Rushan. Tam spotkaliśmy naszych ziomków Eddiego i Willy’ego, wcinających pieczone kurczaki w restauracji, notabene chyba jedynej w całej wiosce, w której akurat przygotowywane było wesele. Mieli tam więc pieczonych kurczaków pod dostatkiem. Załapaliśmy się na nie i my. Chłopaki na dolinę Bartang byli zdecydowani, czekali na jeszcze jednego kolegę- Marka, który miał do nich dołączyć. No i co, atmosfera mi się udzieliła, bo Willy i Eddie to naprawdę śmieszni goście. Wkrótce dojechał również i Mark. Wtedy też ostatecznie, nieodwracalnie postanowiłam, że ok, my też z nimi pojedziemy. Drużyna Pierścienia w komplecie. Pozwólcie więc, że przybliżę sylwetki jej członków:

  1. Willy aka ‘Karakoram Son’- Pakistańczyk, na stałe mieszkający w Niemczech, aktualnie w podróży dookoła świata na swoim BMW F800 GS Adenture. Można powiedzieć, że z Willy’m nieosobiście, ale znamy się już od kilku miesięcy, był on bowiem jedną z osób z którymi mieliśmy przekraczać Chiny. Doświadczony rider, reprezentujący raczej ryzykowny styl jazdy.
  2. Eddie- Taj całe życie mieszkający w Holandii, w kilkumiesięcznej podróży z Holandii do Azji Centralnej i z powrotem, na starej Hondzie Africa Twin z ponad 40 litrowym akcesoryjnym bakiem. Super zabawny gość. Najbardziej doświadczony z nas wszystkich w jeździe off road. Poznaliśmy się 2 dni wcześniej w Duszanbe.
  3. Mark- Wielka Brytania, również w podróży dookoła świata na Yamaszce Tenere XT 660Z, czyli tym samym motocyklu, na którym Jastrząb i Maks zrobili poprzednią wyprawę z Polski do Brazylii. Doświadczenia w off road Mark nie miał żadnego. Zgadał się z Willy’m na jakiś mediach społecznościowych, co do wspólnej jazdy.
  4. No i My! Polacy, których dobrze już znacie 😀

Grupa, jak widać mocno zróżnicowana i w normalnych okolicznościach bardziej zaliczyłabym nas do grupy nieznajomych niż znajomych, na wyprawie jednak obowiązują nieco inne standardy. Nieoczekiwanie jednak zaczęliśmy naszą wspólną przygodę od powiedzmy ‘imprezy integracyjnej’, a było tak. Mieliśmy już wychodzić z knajpy i zacząć rozglądać się za noclegiem, gdy podbiegł do nas wuj panny młodej i zaprosił jako gości honorowych na wesele. Nie mogliśmy rzecz jasna odmówić, więc śmierdzący i brudni w motocyklowych ciuchach przeszliśmy do pomieszczenia obok, by zająć miejsce tuż przy stoliku młodej pary. Powiem tak, udział w pamirskim weselu to zdecydowanie jedno z najciekawszych naszych “społecznych” doświadczeń. Chłopaki byli w szczególności zachwyceni, ale to nie do nich ustawiała się kolejka pijanych spoconych dziadków, żeby porwać do tańca 😛

Następnego dnia wcześnie rano, bo już o 12…, wreszcie wyruszyliśmy na podbój Doliny Bartang. Spędziliśmy tam 3 dni. Pora wreszcie zdradzić na czym polega trudność. Z miasteczka Ruszan do Karakul przez Dolinę Bartang prowadzi szutrowa droga o długości mniej więcej 350 km przeważnie wzdłuż rzeki o tej samej nazwie. Po drodze mija się zamieszkałe wioski, są one jednak oddalone od siebie o kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów. W nielicznych wioskach ludzie są niezwykle serdeczni i dzielą się wszystkim co mają, choć trzeba przyznać, że nie mają zbyt wiele. Przez te kilka dni żywiliśmy się głównie ziemniakami i jajkami, które od nich otrzymaliśmy oraz rybami z puszek, które zabraliśmy ze sobą. Miejscowi piją wodę bezpośrednio z małych strumieni, jednak w naszym przypadku jeśli chce się uniknąć sraczki, dobrze było ją przefiltrować, butelkowanej wody kupić się nie da. Na benzynę po drodze również nie ma co liczyć. Na temat trudności samej trasy ciężko dyskutować, bo to zależy od umiejętności, ale też od sprzętu i ilości bagażu. Na ciężkim obładowanym motocyklu enduro chłopakom nie było łatwo. Zwłaszcza przy przekraczaniu rzek, co w naszym przypadku było swego rodzaju zmorą. Dlaczego? Otóż rzeki najlepiej przekraczać z rana, wtedy ich poziom jest niski, a jeśli czytacie uważnie to zdążyliście zauważyć, że pierwszego dnia zaczęliśmy o 12, drugiego dnia nie poszło nam dużo lepiej wyruszylismy bowiem o 11, a ostatniego dnia najwięcej rzek do przekroczenia zostało nam na koniec dnia. Poziom trudności podnieśliśmy więc sobie dość znacząco. Na motocyklu ciężko o poprawną aklimatyzację, a w połowie drogi do Karakul wjeżdża się dość wysoko, bo nawet na ponad 4000 m npm. Na wysokości ok 3900 m npm już się potem pozostaje. Nie muszę chyba pisać, że przez całą drogę trzeba zachować maksymalną koncentrację, bo jak już wspominałam, błędy zawsze kosztują.

Czy wg nas było trudno? Nie ma u nas w drużynie nikogo, kto powiedziałby “Bartang był super łatwy”. Z prostego szacunku do tego, co mogło się wydarzyć, ale się nie wydarzyło. Eddie nie upadł ani razu, trasa sama w sobie nie była dla niego trudna. Jednak kiedy pierwszego dnia złapałam kapcia a on podjechał od strony stromej skalistej skarpy schodzącej do rzeki, by zapytać co się stało, kamień osunął mu się spod stopy. Ed stracił równowagę i gdyby nie Mark, który akurat stał obok i złapał jego motocykl, pewnie wpadłby do rzeki.

Dla mnie przejazd tą Doliną był takim sprawdzianem nabytych na szkoleniach umiejętności. Było tam wszystko, co trenowałam z Akademią Enduro i nieskromnie przyznam, że wg mnie zdałam na piątkę 😉 Akademio możesz być dumna, nauczyłaś i wypuściłaś w świat kogoś, kto dzięki Tobie dobrze daje sobie radę. Trzeciego dnia dopadła mnie choroba wysokościowa, ostatnie 100 km było koszmarem, walka o koncentracje była tym bardziej trudna. Mark, dla którego było to pierwsze zetknięcie z off road’em przeszedł naprawdę ciężki chrzest bojowy. Willy walczył z ciężarem motocykla, a mój Jastrząbek, jak to mój Jastrząbek, im ciężej tym lepiej.

Znacie to, że lepiej żałować, że coś się zrobiło niż później żałować, że się nie spróbowało? No to dokładnie pasuje to do mnie i przejazdu Doliną Bartang. A przyjaciele to nam chyba zostali już na całe życie 😉

Komentarz

  • Trolik

    Nam niestety zmyło most za Ipszorw i musieliśmy zawracać, bo nie dało rady zatargać dużego GS’a na drugą stronę…
    powodzenia!!
    Trolik

    29 września 2018 at 13:26
Pozostaw komentarz